Dzień 19. 12-11-2008 Luang Prabang - Huay Xai - Chiang Khong - Chiang Mai

Zdecydowaliśmy się wracać do Bangkoku przez północno-zachodnią Tajlandię, a granicę przekroczyć na Mekongu w miejscowości Huai Xai. Za około 40$/os, wykupiliśmy miejsca na tak zwany speed boat, który w ciągu 8 godzin miał nas przewieźć 250km po Mekongu, aż do samej granicy. Ale się zdziwiliśmy, gdy zobaczyliśmy jak nasza szybka łódź wygląda! Było to coś w rodzaju 8-osobowego kanoe-kajaka, z wielkim motorem. Pasażerowie siedzieli w kucki, na dnie łódki, w parach, na małych materacykach z drewnianym oparciem. Z przodu ułożone były wszystkie bagaże i mocno związane linką by nie wypadły. Każdy dostał kamizelkę i kask, prawie taki jak motocyklowy. Wszystko miało swój cel. Dzięki kamizelce, deska z oparcia nie wbijała się w plecy, a dzięki kaskowi, nie było aż tak słychać wycia silnika, nie było czuć powiewu wiatru i nie opalała się twarz. Sama przystań w Luang Prabang też była ciekawa. Na skarpie, przy drodze, kupowało się bilety, a potem po błotnistych, stromych stopniach, trzeba było zejść nad Mekong, gdzie przy małej przystani, skleconej z kilku desek, cumowały małe łódki. Dopóki nas na tę łódkę nie zapakowali, nie wierzyliśmy, że to jest to! Na szczęście przez pół drogi siedzieliśmy tylko w cztery osoby, co pozwalało każdemu z nas zająć cały, kilkudziesięciocentymetrowy rząd z materacem, dla siebie i nie trzymać kolan pod brodą. Ja siedziałam na samym przedzie i na początku nie czułam się zbyt pewnie. Ta łódź prawie że frunęła nad wodą!. Dziób wysoko uniesiony, tak jak w motorówce, hałas i pryskająca na około nas woda. Chwilami mocno musiałam się trzymać, bo bałam się, że zaraz wylecę za burtę.

Jako, że prawie cała trasa wiodła przez góry i dżunglę, było bardzo malowniczo. Aż zdecydowałam się zaryzykować i na chwilkę wyciągnąć aparat, by porobić parę fotek. W połowie drogi, czyli po jakiś 4 godzinach, mieliśmy przerwę na jedzenie i na zmianę łódki. W międzyczasie, wymusiliśmy jeszcze na naszym motorniczym, na migi, jedną przerwę na sikanie w dżungli.

Na drugiej łódce był już większy ścisk, bo jechaliśmy w sześć osób. Do perfekcji opanowaliśmy z Adamem siadanie na krzyż i zmienianie pozycji na mini-ławczece naszego kanoe. Tym razem też mieliśmy dodatkową przerwę, gdy zgubiliśmy śrubę napędową i kierowca musiał wskoczyć do wody, by zamontować zapasową (i tak dobrze, że ją miał!).

O 17.25 dopłynęliśmy do Huay Xai. Zostało nam tylko 35 minut do zamknięcia granicy. Od tego momentu wszystko przebiegało tak szybko, jak reakcja łańcuchowa. Na wybrzeżu czekał już tuktuk, by zabrać nas za 15 tyś/os (2$) do przejścia granicznego. Nie było nawet czasu na negocjacje ceny. Biegiem do tuktuka, potem biegiem po pieczątkę laotańską, szybka odprawa za 20 bathów (opłata za tzw. nadgodziny straży granicznej, pobierana między 16 a 18!) i biegiem na ostatnią tego dnia łódkę przez Mekong, by załapać się na odprawę tajską po drugiej stronie rzeki. O 17.55 dotarliśmy do przejścia, a strażnik właśnie zamykał posterunek. Na szczęście cofnął się i poczekał aż wypełnimy wnioski wizowe, po czym podbił nam paszporty... za opłatę 50 bahtów za osobę! Poinformował nas też, ze tego dnia już nie ma żadnego autobusu do Chiang Rai, ale mamy jeszcze szansę załapać się na prywatny mini bus do Chiang Mai (jeszcze lepiej dla nas!). Strażnik zawołał kumpla, a ten, swoim tuktukiem, bezpłatnie dowiózł nas pod hotel, skąd odjeżdżał autobus. Za 250 BHT (7$) kupiliśmy bilety i po 5 godzinach, o 23ciej, byliśmy już w samym centrum Chiang Mai! Wysadzono nas przy hotelu, należącym do tej samej firmy, co mini-bus (Thana Hotel) i za 560BHT dostaliśmy 4-osobowy pokój z łazienką (16,5$). W środku nocy nawet nie chciało nam się szukać czegoś tańszego. Tego dnia w Tajlandii odbywał się drugi dzień festiwalu Loi Krathong, podczas którego wieczorem, miejscowi zapalali świeczki i puszczali w niebo lampiony w mini-balonach. Były tez fajerwerki i wszystko to wyglądało jak obchody Nowego Roku.

Dzień 20. 13-11-2008 Chiang Mai

Po niecałych czterech godzinach snu, zwlekliśmy się z Adamem, by rozejrzeć się za jakąś wycieczką po okolicy. Nie chciało nam się już chodzić po mieście i zwiedzać świątyń, więc postanowiliśmy poszukać jakiejś przyrodniczej wyprawy w głąb prowincji. Niedaleko naszego hotelu udało nam się zarezerwować o godz. 7mej rano, 8mio godzinną wycieczkę za 800BHT (24$/os), rozpoczynającą się tego samego dnia, o 8.30. Obejmowała ona przejazd na słoniach, spływ na bambusowych tratwach i wizytę nad wodospadem. Chris i Andrzej woleli pospać dłużej i potem pochodzić tylko po mieście, więc my pojechaliśmy sami.

Przed śniadaniem udało nam się jeszcze zrobić krótki, aczkolwiek nieco przyspieszony, spacer po centrum, gdyż chcieliśmy zobaczyć chociaż kilka świątyń z samego Chiang Mai. Jednak po trzech tygodniach zwiedzania różnych obiektów buddyjskiego kultu religijnego, nic nie było już nas w stanie jakoś szczególnie zachwycić. Po szybkim, omletowym śniadanku, pozostało nam już tylko znaleźć bank, wymienić pieniążki i ruszać na słonie! No właśnie... znaleźć czynny bank... a wszystkie banki czynne od 8.30! Przetrzymaliśmy trochę nasze biuro podróży i czekającą w busiku grupę i szczęśliwie udało nam się wszystko załatwić w kila minut po wyznaczonej godzinie.

Miło jest realizować marzenia, nawet te, które przychodzą do głowy nagle, w ostatniej chwili, i są całkiem prozaiczne i typowe jak na warunki azjatyckie. Ja chciałam słonia i udało się. Już po godzinie od rozpoczęcia wycieczki jechałam z Adamem w wielkim koszu, na słoniu. W miejscu, gdzie dojechaliśmy było 12 słoni i na szczęście żadnych innych turystów. My dostaliśmy trzy słonie i dwóch przewodników na naszą 7-osobową grupkę. Najpierw należało kupić kiść bananów dla słonia. Jak się później okazało, bez tego w ogóle nie byłoby szans na wyjście w trasę, bo słonie są przyzwyczajone do tych smakołyków, wręczanych przez turystów i nie ruszą dopóki przynajmniej z dziesięciu bananków nie połkną, Wyciągając trąbę wysoko do góry nad głową, działają jak dobrze zorganizowany automat, który sprawnie trąbą chwyta i w mgnieniu oka, w całości, połyka małe banany. Aż trudno jest ten proceder przerwać i zmusić słonia by ruszył w drogę! Nasza trasa wiodła bardzo fajnym terenem, najpierw wąską ścieżką, przez gęste zarośla, potem pod górkę i z powrotem do wioski. Całość zajęła jakieś pół godziny do 40 minut. Było spore błoto i cieszyłam się, że tak wysoko siedzę i mogę podziwiać wszystko z góry. Na końcu nasz słoń pociesznie pił wodę prosto z węża. Bardzo mi się to wszystko podobało.

A my pojechaliśmy dalej, na bambusowy rafting po rzece. Tak do końca nie wiedziałam, na czym to polega i nie byłam pewna, czy muszę przebierać się w strój kąpielowy czy też wystarczy być w krótkich spodenkach, ale na boso. Niestety wybrałam tę druga opcję i potem długo musiałam ciuchy na sobie suszyć. Nasza tratwa praktycznie cały czas była zalewana wodą, a ja, razem z Włoszką, siedziałam na środku na małym, bambusowym paliku. Panowie próbowali utrzymywać równowagę na stojąco. Ja bardziej skoncentrowana byłam na naszym małym aparacie, którego na przemian chowałam i wyciągałam zza kamizelki ratunkowej, by zrobić fotki lub uchronić go przed zalaniem. Trasa była dość prosta i tylko w kilku miejscach mieliśmy porządniejsze fale, a raz flisak poprosił nas, by przy małym wodospadzie przejść kawałek lądem. Po drodze widzieliśmy też Taja na słoniu, przekraczającego rzekę w bród. W cenie wycieczki mieliśmy również przystanek na pyszny, prosty obiadek. Ku uciesze Adama, było to danie wegetariańskie, czyli omlet, smażony ryż i smażone warzywa w jakimś sosie. Jak zwykle smakowało rewelacyjnie, tak, że nie mogliśmy się powstrzymać i wyjedliśmy wszystkie resztki naszych wspólnych talerzy.

Wioski etniczne nie były już takie ciekawe, bo to samo widzieliśmy już wcześniej w Birmie. Tutaj skoncentrowano się głównie na sprzedaży pamiątek i minimalnej prezentacji samej, małej wioski. Był też zapowiadany wodospad, ale kąpać się tam nie dało, bo poziom wody był bardzo wysoki, a prąd niezwykle silny. Wycieczka nasza trochę na tej trasie trekingowej się wlokła jak na spacerze po Łazienkach więc musieliśmy interweniować. W końcu zgodnie z planem mieliśmy być najpóźniej o 17tej z powrotem w Chiang Mai! I dobrze, ze pogadaliśmy z przewodnikiem, bo godzina powrotu była przez niego traktowana z dużym luzem. A my przecież mieliśmy o 17 odjazd naszego busa do Bangkoku (chłopacy w międzyczasie nam już kupili bilety). Tak wszystkich pogoniliśmy, że już o 16.45 byliśmy pod hotelem, Stamtąd bus zabrał nas na parking na obrzeżach miasta, skąd odjeżdżał turystyczny autokar VIP (VIP to tylko z nazwy, bo niczym, oprócz toalety od innych autobusów się nie różnił... no chyba, że to przez tą toaletę na pokładzie było się VIP). Koło 18.30 ruszyliśmy w trasę i z jedną przerwą na naprawę koła, po 6tej rano dojechaliśmy do Bangkoku. Uwaga! Wygląda na to, że autobusy dla turystów nie mają standardowych przerw w barach na jedzenie! Zapychaliśmy się orzeszkami i chipsami z Jackfruita.

Dzień 21. 14-11-2008 Bangkok - Doha, Katar

Do odlotu samolotu zostało nam ponad 12 godzin, więc zdecydowaliśmy się pójść do znanego już nam hoteliku niedaleko rzeki i wynająć jeden pokój na naszą czwórkę, tak by móc chwile odpocząć, wykąpać się, zostawić bagaże i jeszcze chwilę połazić po mieście. Ja miałam jeszcze jeden cel do zrealizowania - kupno prawdziwego, chińskiego woka. Nie do końca wiedziałam jak taki wok powinien wyglądać, więc uważnie przyglądałam się w czym gotują Tajowie w ulicznych garkuchniach. Oczywiście udaliśmy się do chińskiej dzielnicy. W LP wyczytałam, na których uliczkach sprzedaje się sprzęt kuchenny, więc tam najpierw skierowaliśmy nasze kroki. Niestety okazało się, że można tam kupić kotły kuchenne, profesjonalny sprzęt do restauracji, opony i gitary... ale na pewno nie woki! Gdzieś po drodze przypadkiem trafiliśmy na jeden sklep z akcesoriami gospodarstwa domowego, woków było sporo ale jakoś nie byłam pewna czy to te używane na ulicach. Poszliśmy dalej, krążąc po tajsko - chińskich zakamarkach. Trafiliśmy jeszcze na kilka sklepów z akcesoriami do pieczenia i nic więcej. Trzeba było powoli wracać, aż tu nagle Adam wypatrzył jeszcze jeden sklep. Z bliska okazało się, że to ten sam, którym byliśmy na samym początku. Tym razem trafiliśmy na kompetentnego sprzedawcę, który widząc jak przebieram w wokach i marudzę, zaprowadził mnie na zaplecze i wybrał odpowiedni, zupełnie niepozorny wok. A do tego tańszy od tych, które oglądałam w sklepie! Dopiero w domu sprawdziłam, ze kupiłam lekki, mandaryński wok ze stali węglowej, który przy odpowiedniej konserwacji i patynowaniu nabiera brązowego koloru i, co ważniejsze, staje się odporny na przypalanie potraw.

Mieliśmy jeszcze trochę czasu by skoczyć na szybkie zakupy do Silonu, gdzie już wcześniej znaleźliśmy fajny supermarket. Wyszliśmy stamtąd zaopatrzeni w 5kg różnego, mniej znanego u nas ryżu oraz z saszetkami ciekawych tajskich przypraw. Ostatni punkt w moim zakupowym planie to średniej wielkości pleczaczek. Już trochę się za nim rozglądałam, ale mimo dużego wyboru nie byłam do żadnego przekonana, Dopiero na samym Khao San znalazłam dokładnie to czego potrzebowałam: 40-to litrowa podróbka North Face'a, stargowana z ponad 26$ do 20$...
Późnym popołudniem ruszyliśmy taksówką na lotnisko. Facet nie chciał włączać licznika na tę trasę, więc umówiliśmy się z nim na 400BHT za 4 osoby, z wliczonymi opłatami za autostradę.
W Katarze byliśmy o 22ej i od razu skierowaliśmy się do znanego już nam Quiet Room aby pospać do rana.