Dzień 1. 25-10-2008 Berlin - Doha

Katarskie linie lotnicze w niecałe 6 godzin dowiozły nas z Berlina do Doha. Jedzonko po drodze było pyszne, a alkohol pod postacią wina serwowany był w dowolnych ilościach. Oczywiście trzeba było poprosić o dokładkę, ale nie odmawiali ;)
W Katarze nasi towarzysze, Andrzej i Chris, którzy wcześniej załatwili wizy, wyszli do miasta, a nas czekała noc i prawie cały kolejny dzień na lotnisku. Początkowo też chcieliśmy starać się o wizy, ale okazało się, że Polacy mogą promesy wizowe uzyskać tylko poprzez pośrednictwo czterogwiazdkowych hoteli, gdzie ceny za noc zaczynają się od 90$. Do tego dochodzi koszt wizy 45$. Trochę sporo jak na jednodniową wizytę w mieście, w którym nic oprócz wieżowców nie ma. Teoretycznie od lipca Polska znajduje się na liście krajów, które mogą kupić wizę na lotnisku, tzw. Visa on arrival (tak nam powiedziano w warszawskim konsulacie), jednak w samym Katarze nikt o tym nie słyszał. Nie jest tez możliwe uzyskanie wizy online. No cóż, nowa placówka w Polsce powinna wziąć się do roboty. Na lotnisku powiedziano nam również, że poprzez Qatar Airways można próbować załatwić jednodniową wycieczkę po mieście, jednak zarezerwować to trzeba też przed przylotem. Polski oddział linii lotniczych oczywiście nie miał o tym pojęcia.

Tak więc zostaliśmy na lotnisku i naszym głównym celem wieczoru było znaleźć jakiś cichy kącik na nocleg. I udało to nam się dosłownie, bowiem znaleźliśmy tzw. Quiet room, czyli dwa małe przeszklone pomieszczenia, z fotelami lotniczymi i przygaszonym światłem, gdzie można się zdrzemnąć na parę godzin. Jedno było przeznaczone tylko dla mężczyzn, drugie niby dla kobiet, ale siedziały tam całe rodziny. Foteli było tylko około dwadzieścia, ale po krótkim siedzeniu na podłodze coś tam się zwolniło. Adam poszedł do takiego samego pokoju, ale dla mężczyzn.

Dzień 2. 26-10-2008 Doha

Lotnisko w DohaKolejny dzień na lotnisku w Doha. Na wszelki wypadek jeszcze raz w Qatar Airways sprawdziliśmy czy aby na pewno Polski nie ma na liście visa on arrival i czy nie da się wyjść na miasto. Niestety jedyna dobrą wiadomość, jaką dla nas mieli to, że przy pobycie na lotnisku powyżej 5 godzin przysługuje nam darmowy posiłek na koszt linii lotniczych. O tym też w Polsce przy kupnie biletu nas nie poinformowano. Wystarczy tylko pójść do kantyny i pokazać swój bilet, a dostaje się kupon na określony posiłek: śniadanie, obiad lub kolację. Nam nawet dali dwa, bo siedzieliśmy tam aż 22 godziny. Jedzenie było rewelacyjne. Arabski zestaw do wyboru: kurczak, baranina, wołowina i wegetariański sos, a do tego ryż, nadziewana kurczakiem bułka, jabłko i napój. Nasze, zapobiegawczo wzięte z Polski, bułki dotarły aż do Bangkoku.
Czas na lotnisku minął nam na tyle szybko, że nawet nie zdążyliśmy się znudzić. Pospaliśmy, pozwiedzaliśmy sklepy wolnocłowe, skorzystaliśmy z darmowego Internetu i doba minęła.

Dzień 3. 27-10-2008 Bangkok

BangkokDo Bangkoku lecieliśmy kolejne 7 godzin, a po wyjściu z lotniska pierwsze kroki skierowaliśmy od razu do ambasady birmańskiej. Zależało nam żeby jak najszybciej wypełnić wnioski wizowe, więc prosto z lotniska wzięliśmy taksówkę pod ambasadę (400 bahtów / 12 $). Wszystkie oficjalne taksówki zabierające pasażerów z lotniska wyposażone są w liczniki, wiec nawet nie trzeba negocjować ceny. Należy tylko pamiętać, że pasażer płaci dodatkowo za opłaty na tajskiej autostradzie (całość koło 80 bahtów / 2$). Kierowca trochę pokrążył, ale w końcu, przy pomocy miejscowych, ambasadę znalazł i następne dwie godziny spędziliśmy na załatwianiu formalności wizowych. Niby wszystko mieliśmy wcześniej przygotowane, a tu okazuje się, że oprócz paszportu, trzeba też zostawić jego ksero, a zdjęcia muszą być dwa i to kolorowe! Skończyło się na kilkukrotnym bieganiu do punktu ksero/foto, który przypadkiem odkryliśmy na tej samej ulicy co ambasada. Standardowo wizy odbiera się po dwóch dniach (koszt: 810BHT/24$; płatne tylko w bahtach). Niestety odbiór jest od godziny 15tej, więc w Bangkoku spędza się trzy dni, gdyż samoloty do Rangunu odlatują rano.

Tramwaj wodny w Bangkoku Skytrainem i tramwajem wodnym dostaliśmy się w okolice Khao San, popularnie zwanego gettem turystycznym Bangkoku. Jest to niewielka uliczka, może tak z 500 metrów długa, oblepiona sklepikami dla turystów, tanimi hotelami i knajpami. Spanie w tym miejscu nie jest najlepszym pomysłem, ze względu na powszechnie panujący hałas i zgiełk, ale jak ktoś chce szybko zjeść pyszne Pad Thai, to właśnie na Khao San znaleźć można najwięcej ulicznych stanowisk z makaronem i dodatkami, i to o dowolnej porze dnia i nocy. I wszystko to tylko za 25BHT, czyli jakieś 2,5zł!

Tuż po wyjściu z tramwaju wodnego, udało nam się znaleźć zadziwiająco tani hotel w okolicach Khao San. Za dwójkę bez łazienki i bez klimatyzacji (z wiatrakiem, czyli tak zwanym fanem) zapłaciliśmy 160 BHT/5$. W kawiarence internetowej zakupiliśmy online powrotne bilety do Rangunu z AirAsia za niecałe 500zł od osoby. Wyszło nam o kilkaset bhatow na osobę mniej, niż jakbyśmy te same bilety zakupili w jakimkolwiek biurze podróży.

Reszta dnia minęła nam nie wiadomo na czym. Pod wieczór dopadła nas tajska ulewa. Nawet przyjemnie się biegło na boso w tym deszczu do hotelu, ale zapomnieć można było o zachodzie słońca i wieczornym zwiedzaniu podświetlanych świątyń. Padało przez następnych kilka godzin, ale przynajmniej mieliśmy czas by się porządnie wyspać.

Dzień 4. 28-10-2008 Bangkok - Ayuthaya (86km) - Bangkok

Dwoma tuktukami dojechaliśmy na dworzec kolejowy Hualampong, skąd odjeżdżały pociągi do oddalonego o niecałe 90km zabytkowego Ayuthaya. Wcześniej podjęliśmy ambitną próbę dojazdu na dworzec środkami transportu publicznego, ale ponieśliśmy klęskę. Opisany w przewodniku autobus nr 53 co prawda podjechał na przystanek tak jak powinien, ale najpierw pojechaliśmy nie w tym kierunku, a potem każdy autobus w który wsiadaliśmy zatrzymywał się po paru przystankach, wszyscy ludzie wysiadali i biegiem ruszali do kolejnego autobusu nr 53. Po kilku takich przesiadkach zrezygnowaliśmy z dalszej jazdy, szczególnie, że zapowiedziano nam na migi że do dworca to jeszcze tak z godzinę jechać będziemy!

Przeprawa promowo rowerowaPociągiem do Ayuthaya Lokalny pociąg za nieco ponad pół dolara od osoby (15BHT), w dwie godziny dowiózł nas do Ayuthaya. Był już najwyższy czas na śniadanko. Podzieliliśmy się na grupę wegetariańską i mięsną i w dwóch lokalnych knajpkach zjedliśmy pyszne śniadanie, a właściwie mini obiad o śniadaniowej porze. Ciekawe czy w tym kraju w ogóle jest możliwe dostać coś niesmacznego do jedzenia. Jak na razie rewelacja, pod warunkiem że lubi się ryż lub makaron. Miasto postanowiliśmy zwiedzać na rowerach. Praktycznie każda knajpka dla turystów prowadzi też wypożyczalnię, więc nie było z tym problemu. Niestety rowerki są przystosowane do azjatyckich rozmiarów i nie dało się za bardzo podnieść siodełek. Mimo to, z przejechaniem kilkukilometrowej trasy nie było problemów. Tylko śmiesznie wyglądaliśmy pedałując z podkurczonymi nogami.

Trasę rozpoczęliśmy od przeprawy promowej, czyli wtarganiu rowerów na małą łódź, która przewiozła nas na drugą stronę rzeki. Stamtąd po jakiś dwóch kilometrach dojechaliśmy do XIV-to wiecznego kompleksu: Wat Phra Mahathat, miejsca najbardziej znanego w całym Ayuthaya, dzięki kamiennej głowie Buddy, uwięzionej w konarach wielkiego drzewa. Super to wyglądało! Z Buddą można robić sobie zdjęcia, ale tylko kucając tak, aby nie wywyższać się nad uwięzioną jakiś niecały metr nad ziemią głową. Kolejny kompleks, Wat Ratburana, znajdował się tuż za rogiem. Miejsce to jednak znacznie bardziej okazale wyglądało z daleka niż z bliska. Wrażenie na mnie zrobiły natomiast trzy białe, połyskujące w ostrym słońcu i docinające się od granatowego nieba, stupy Wat Phra Si Sanphet. W zakamarkach można tam było nawet spotkać nietoperze!

W pobliżu natrafiliśmy też na stado turystów na wielkich, kolorowo przystrojonych słoniach. Gdyby nie to, że słonie maszerowały środkiem wyasfaltowanego skrzyżowania, pomyśleć by można, że czasy kolonialne powróciły. Drogę powrotną wybraliśmy na około miasta, tak by przejechać przez jedyny most na rzece. Był to dość spory kawałek i niestety nie udało nam się zlokalizować znajdujących się po drodze świątyń, opisanych w przewodniku. Sam most też nie był najlepszym rozwiązaniem na przeprawę rowerową. Składał się z dwóch osobnych części, każda z nich to ruchliwa, trzypasmowa jezdnia, a do tego jeszcze ruch lewostronny, brak chodnika i pobocza i dość spora górka do pokonania. Łatwiej byłoby z powrotem tym łódkowym promem na drugim końcu miasta przepłynąć. Jakoś się przedostaliśmy i w oddali na następnym rondzie wyłoniła nam się całkiem ciekawie wyglądająca z daleka złota stupa. Pojechaliśmy więc z Adamem dalej, zostawiając resztę zmachanej ekipy na piwku. Z trudem udało nam się pokonać wielkie rondo (jadąc kompletnie pod prąd, poboczem, aby było łatwiej).

Leżący Budda Wat Yai Chai MongkhonKontynuując jazdę pod prąd i po prawej stronie drogi, czyli tak jak u nas się jechać powinno, dotarliśmy do jeszcze jednej świątyni, która okazała się być tą szukanym już wcześniej miejscem Leżącego Buddy Wat Yai Chai Mongkhon. Miejsce to różniło się od odwiedzanych wcześniej, gdyż wszystkie, bardzo liczne posągi Buddy ubrane były w żółte szaty. Tutaj najbardziej wyglądało to na wciąż żywe miejsce kultu religijnego.

Po oddaniu rowerków i ulicznym obiadku, już po zmroku ruszyliśmy w podróż powrotną pociągiem do Bangkoku. Przed nami wciąż jeszcze była jedna atrakcja, czyli zwiedzanie tajskiej dzielnicy uciech Patpong. Z dworca dojechaliśmy tam metrem, Było to dziwne doświadczenie, bo metro nowiutkie, lśniące czystością, przestronne, i totalnie puste! O 21szej kręciła się tam tylko garstka osób, z czego połowa to turyści. Być może dlatego, że bilety były relatywnie drogie, a stawka zwiększała się niemal z każdą stacją. Przejazd jednej stacji kosztował 15BHT, czyli tyle co półgodzinna jazda tramwajem wodnym, a nawet cała podróż pociągiem do Ayuthaya. Na dłuższych odcinkach ceny dochodziły do 40 BHT, a za tyle to już można zjeść porządny obiad na ulicy.

Patpong trochę mnie zdziwił, bo spodziewałam się połączenia amsterdamskiej dzielnicy czerwonych świateł z gwarem wieczornego Khao San. A zastaliśmy tam uliczki gęsto zastawione straganami, pod egidą mydło i powidło. A pomiędzy nimi, gdzieś między plecakami, portfelami, biżuterią i obrazkami z papieru ryżowego, można było zakupić wejście do klubu peep show. Naganiaczy było sporo i kusili niskimi cenami i różnorodnymi menu dostępnych atrakcji. Niestety z zewnątrz niewiele dało się zobaczyć. Może tylko z dwa, trzy kluby miały otwarte drzwi tak by było widać tańczące w środku, skąpo ubrane tajskie nastolatki.

Największym odkryciem wieczoru był za to znajdujący się niedaleko stacji Silom wielki, elegancki supermarket, z ogromnym wyborem tajskich ryżów, makaronów i przypraw. Wreszcie inne miejsce niż spotykane wszędzie małe markety 7Eleven. Trzeba będzie tu wrócić przed wyjazdem na zakupy!

Dzień 5. 29-10-2008 Bangkok

Trzeci dzień oczekiwania na birmańską wizę. Odbiór mieliśmy wyznaczony dopiero na godzinę 15tą, dzięki czemu było sporo czasu na zwiedzanie miasta. W Bangkoku jestem drugi raz, ale jak na razie poza Khao San, czyli tajskimi Krupówkami oraz dworcem autobusowym i kolejowym nic jeszcze nie widziałam.

Złota Pagoda, BangkokZłota Pagoda, Bangkok Obowiązkowym punktem zwiedzania dla każdego turysty, zarówno tego wycieczkowego, jak i tego podróżującego z plecakiem, jest Złota Pagoda i Pałac Królewski. Oznacza to, że spotkać tam można prawdziwe tłumy, a bilety do najtańszych nie należą (300BHT, czyli 9$, podczas, gdy w innych miejscach cena nie przekracza 2$). Andrzej z Chrisem poszli na poranne piwko połączone ze śniadaniem, a my zdecydowaliśmy się wejść do środka.

Golden PalaceGolden Palace Dziedziniec Wielkiego Pałacu przerósł moje oczekiwania. Bogactwo, kolorystyka, przepych budynków, zgromadzonych na bardzo małej przestrzeni zaskakuje. Już nie żałowałam tych 300 bahtow. Była dopiero 9ta rano, wiec tłum nie był aż tak duży i szybko rozpierzchł się po zakamarkach dziedzińca. Udało się nam bez problemu znaleźć miejsca, w których byliśmy sami. Niesamowicie złota Phra Si Ratana Chedi i mieszcząca się obok zielono-szklana Phra Mondop tak skrzyły się w porannym słońcu, że aż mi oczy łzawiły. Tuż przed nimi znajduje się kamienny, ogromny model kambodżańskiej świątyni Angor Wat, a kawałek dalej, najważniejsza świątynia: Wat Phra Kaeo, siedziba niewielkiego, ale bardzo cenionego Szmaragdowego Buddy.

Pałac KrólewskiPałac Królewski Druga cześć kompleksu to Pałac Królewski. Udało się nam tam obejrzeć salę tronową i spory zestaw broni królewskiej. Nie wiem, czy gdzieś jeszcze normalnie dałoby się wejść, bo tego dnia połowa pałacu była zamknięta dla turystów ze względu na śmierć członka rodziny królewskiej. Tylko ubrani na czarno Tajowie mogli wchodzić do środka, by oddać hołd zmarłej. Dopiero po trzech tygodniach, gdy ponownie wróciliśmy do Bangkoku, dowiedzieliśmy się, że zmarła siostra króla i właśnie zaczynają się przygotowania do jej pogrzebu.

Wat PhoWat Pho Już nie tak spektakularny, ale również warto zwiedzenia kompleks Wat Pho, znajduje się tuż obok Pałacu Królewskiego. Wstęp znacznie tańszy, bo 50BHT (2$). Ledwo co doszliśmy do świątyń, lunął deszcz. Dzięki temu cały teren opustoszał i mogliśmy chodzić sami. Całkiem magiczne miejsce, jak nie ma ludzi. Oprócz miejsc kultu religijnego mieści się też tam szkoła masażu i boisko do koszykówki, ciekawie wkomponowane między kolorowe pagody. Najważniejszy tu jednak jest wielki, złoty 46 metrowy Leżący Budda. Inskrypcje na jego stopach wykonane są z masy perłowej, a wielka głowa udekorowana jest misternymi, złotymi lokami.

Wat Arun Aby zwiedzić następną pagodę, Wat Arun, musieliśmy przedostać się na drugą stronę rzeki. Nie ma z tym żadnego problemu, bo co kawałek można natknąć się na jakiś tramwaj wodny lub prom. Już podczas przeprawy promowej zaczęło się znów chmurzyć. Takie to nasze szczęście tego dnia - albo ostre słońce albo deszcz - ale dzięki temu porobić można bardzo kontrastowe zdjęcia. Wat Arun również mi się podobało. Można było wspiąć się aż na drugi poziom i popatrzeć na Bangkok z góry. Wcześniej na necie czytałam, że wystarczy świątynie obejrzeć z daleka z drugiego brzegu rzeki, jednak z bliska dopiero widać misterne, kolorowe rzeźby pokrywające zewnętrzne ściany, tak że jednak warto poświęcić czas i przeprawić się na drugi brzeg.

Zbliżała się już 13ta, a o 15tej mieliśmy odbiór wiz, więc była już najwyższa pora udać się w kierunku ambasady birmańskiej. Znaną nam już trasą, czyli tramwajem wodnym i Skytrainem dojechaliśmy na miejsce i bez problemu odebraliśmy wizy. Teraz już nic nam nie przeszkodzi w wymarzonym wyjeździe do Birmy!

Uliczne garkuchnieUliczne garkuchnie Powrotną drogę przeszliśmy na pieszo przez całe Chinatown, aż do Golden Mount. Chinatown jest jeszcze bardziej chaotyczne, niż inne części Bangkoku. Bardzo dużo tu ulicznych straganów, pokrywających niemal w całości chodniki, tak że ledwo daje się przejść. Są też malutkie, chińskie garkuchnie, gdzie przy plastikowych stolikach, na małych krzesełkach, ustawionych na chodniku, można na chwilę przysiąść i zjeść bliżej nieokreślony azjatycki przysmak. Nasz Wegetarianin - Adam - nie chciał ryzykować i nawet nie próbował znaleźć tam czegoś bezmięsnego. Do umieszczonej na skale złotej świątyni dotarliśmy trochę za późno i jedynie udało mi się wbiec po schodach na górę z zrobić fotkę panoramy miasta. Gdy schodziłam, zrobiło się już ciemno, a stupę pięknie oświetlono.

Po całym dniu łażenia nie chciało nam się już na pieszo wracać do domu, ale złapanie taksówki okazało się niemożliwe. Nie dosyć, że nagle wszyscy Tajowie zaczęli szukać taksówek jak tylko zrobiło się ciemno, to jeszcze, jak już jedna zatrzymała się dla nas, kierowca nie był w stanie odnaleźć naszej uliczki na mapie i na migi powiedział nam, że nie da rady tam dojechać, bo nie wie jak! Poszliśmy na pieszo.

Wieczór nie byłby w pełni udany, gdybyśmy nie poszli na kolejny uliczny obiadek. Tajska zupa z krewetkami i mlekiem kokosowym smakowała niesamowicie!