Dzień 20 05-08-2004 DAMASZEK-GRANICA LIBAŃSKA-ZABADANI- BLUDAN - DAMASZEK

Zamiast wycieczki do Libanu wykonaliśmy dziś wycieczkę do granicy z powrotem. I to na własne ryzyko. Już w Polsce słyszeliśmy, że kobiety mogą mieć problemy z otrzymaniem wizy libańskiej. Jednak wizyta w Libanie nie była w naszych planach, więc się tym nie przejęliśmy. W trakcie naszej podróży po Syrii spotkaliśmy parę dziewczyn, w tym też Polek, które dostarczyły nam zupełnie innych informacji - wizy otrzymały bez problemu, a niektórym nawet udało się wjechać drogą lądową, na bezpłatną 48 godzinną wizę. To nas trochę zachęciło - czemu by nie spróbować, może akurat się uda...
Stare libańskie przepisy okazały się jednak bezwzględnie egzekwowane już po stronie syryjskiej. Wystarczyło, że pokazałyśmy z Kasią polskie paszporty, a w dodatku żadna z nas nie miała skończonych 30-tu lat. To nas dyskwalifikowało do otrzymania wizy na granicy. Paweł próbował coś negocjować, wykłócać się, nawet przeszedł na stronę libańską, bo jego przecież wpuścili bez problemów. Ale i tak nic nie wskórał.
W ramach pocieszenia postanowiliśmy wybrać się od polecanych przez podróżników dwóch malutkich wiosek w pobliskich górach: Bludan i Zabadani. Gdyby nie bardzo miły miejscowy chłopak, który tradycyjnie zaprosił nas na darmową herbatkę do miejsca, w którym pracował, to w ogóle nie warto byłoby tam jechać. Krajobrazy może nie były złe, ale też nic nadzwyczajnego. Postanowiliśmy znaleźć ciekawsze atrakcje na ostatnie dni.

Dzień 21 06-08-2004 DAMASZEK - AL RAQQA - RASAFA - AL RAQQA - DAMASZEK

Zostawiliśmy większość rzeczy w hotelu Al Rabie w Damaszku i jednym z nielicznych nocnych autobusów ruszyliśmy na wschód Syrii do miejscowości Al Raqqa, by zwiedzić położone w pobliżu zasypane miasto Rasafa. Do Al Raqqa dotarliśmy jakoś koło 6 - tej rano i nie bardzo wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Pochodziliśmy po okolicach dworca, popytaliśmy taksówkarzy, ale żądane ceny do Rasafy były horrendalne. Kierowca minibusa chciał od nas tyle kasy jakbyśmy wynajmowali cały jego bus i w ogóle nie chciał się targować. Znów zaczęliśmy więc pytać ludzi na dworcu, z nadzieją, że może w kierunku Rasafy jeździ jakiś transport publiczny.
Na dworcu nie było jednak nikogo, kto by rozumiał chociaż parę zdań po angielsku. Na szczęście słowo Rasafa zostało zrozumiane, a my zostaliśmy wciągnięci przez miłego Araba do kantorka na dworcu, by zostawić nasze rzeczy i napić się herbatki. Za bardzo nie wiedzieliśmy o co chodzi człowiekowi, który nami się zajął. Jedyne co wiedzieliśmy to to, że jest pracownikiem dworca i sprzedaje bilety na autobusy. Nadal nie wiedzieliśmy, jak się dostać do Rasafy, ale nasz nowy przewodnik, po arabsku, odpowiednio artykułując rękoma, wyjaśniał nam, że wszystko w porządku i że on nam pomoże.

Po jakimś czasie zaprowadził nas na dworzec minibusów i taksówek i sam znalazł kierowcę oraz wynegocjował cenę. Byliśmy coraz bardziej zaniepokojeni - nie dało się od tego człowieka odczepić, a my nawet nie wiedzieliśmy czego on od nas naprawdę chce i czy przypadkiem nie będziemy musieli mu za to zapłacić...Ustaliliśmy z taksówkarzem trasę i ruszyliśmy w drogę. Do taksówki razem z nami, uśmiechając się i gadając po arabsku, władował się nasz nowy znajomy!. Teraz już byliśmy na niego skazani. Najpierw pojechaliśmy nad jezioro Assada. Nasz "przewodnik" zawiózł nas aż pod sam skraj publicznej plaży, koło jednostki wojskowej, dzięki czemu uniknęliśmy większych grupek miejscowych i mogliśmy nawet się wykąpać. Nie odważyłam się jednak rozebrać w takim miejscu do stroju kąpielowego - musiała wystarczyć mi kąpiel w bluzce i szybkie ubranie się po wyjściu z wody. Ale za to jaka była ta woda! Piękny turkus, fale i temperatura niespotykana w Polsce. Niestety po niecałej pół godzinie wokół nas zaczęło się zbierać coraz więcej miejscowych i bezpieczniej było odjechać w kierunku Rasafy.

Miasto Rasafa zrobiło na nas wrażenie. Z daleka niepozorne - widać tylko mury, natomiast im bliżej się podchodzi tym widać więcej zasypanych szczegółów: świątyń i innych budowli. I ta pustynna pustka na około! Udało nam się nawet wejść pod ziemię do zasypanego kościoła.
Po południu wróciliśmy do Al Raqqa i znów byliśmy na dworcowej herbatce u naszego przewodnika, który tym razem nakarmił nas jeszcze falafelem. Za nic nie chciał pieniędzy! Ponieważ powrotny autobus mieliśmy dopiero wieczorem, przewodnik zaprosił nas do siebie do domu na kolejną herbatkę. Byliśmy nieco zmęczeni już tą asystą i niezmierną gościnnością i przed herbatką udało nam się jeszcze wyrwać na chwilkę na zwiedzanie miasta. Za dużo do oglądania nie było. Jedyną wartą rzeczą był błękitny meczet w style irańskim. Generalnie miasto puste, biedne, a na ulicach trzeba było uważać. Biegały za nami bandy dzieciaków i zdarzało się nawet że rzucali małymi kamieniami.

Najmilszą częścią wieczoru okazała się wizyta u rodziny naszego przewodnika. Wreszcie znaleźliśmy tam osobę mówiącą po angielsku i za jej pośrednictwem mogliśmy pogadać ze wszystkimi. Herbatkę rozpoczęliśmy tradycyjnie na stołeczkach przed domem, witając się co chwila ze schodzącymi się zewsząd mieszkańcami, a potem przenieśliśmy się na poduchy do pokoju gościnnego.
Szybko nadszedł wieczór i znów i nasz przewodnik odwiózł nas na dworzec autobusowy - nocnym autobusem wracaliśmy do Damaszku. Przewodnik oddał nas pod opiekę kierowy autobusu, również nie mówiącego po angielsku. Kierowca się bardzo przejął swoją rolą i opiekował się nami całą drogę. Co więcej, w Damaszku, o 4-tej rano nie pozwolił nam wyjść z autobusu, tylko na migi tłumaczył, że on nas zabiera do siebie. Znów ta sama sytuacja. Nie było co dyskutować. Wpakował nas do taksówki i pojechaliśmy na przedmieścia Damaszku. Kierowca obudził żonę, kazał jej posłać dla nas w swojej sypialni. Czuliśmy się trochę nieswojo.

Rano czekało już na nas rewelacyjne śniadanie...i satelitarne wiadomości z Polsatu. Rodzinka bardzo chciała z nami pogadać i cały czas zadawali nam pytania po arabsku, tak że ja w końcu wzięłam podręczny słownik z LP i na migi zaczęłam udzielać odpowiedzi. Oj ciężko nam szło. Po paru godzinach mieliśmy dosyć i chcieliśmy wracać do naszego hotelu w Damaszku. Gospodarze bardzo chcieli nas zatrzymać, a jak już się nie dało, to pan domu chciał nam wcisnąć pieniądze na hotel! Udało nam się, nie urażając i obrażając go, odmówić. Nie jest to łatwe przy tak szczerej i niespotykanej w naszej kulturze arabskiej gościnności. Na pamiątkę dostaliśmy od naszego kierowcy po irackim banknocie.